Monodram Jana Peszka na Bulwar(t)cie.
O Janie Peszku opowiada Bartosz Szydłowski
On cały czas ma w sobie łobuza.
To jest aktor otwarty na przygody, i gotowy na zadania, które daleko wykraczają poza rutynowe podejście do warsztatu i do teatru. Mówi się o nim często jako o mistrzu formy, w takim sensie, że Peszek-aktor każdą intencję przekłada na znak formalny – na konkret. Doświadczenie pracy z nim pokazuje mi, że pod tym zdyscyplinowaniem jest świeża, i wymagająca też ode mnie świeżości, energia.
Za każdym razem imponuje mi to, że poprzez Peszka spotykam się z historią polskiego teatru. W jego osobowość aktorską wpisana jest świadomość partnerstwa pracy w teatrze, i on naturalnie przekazuje to w formie swojego ogromnego doświadczenia, ale też w anegdotach, które sam opowiada, i które się z nim wiążą.
A jednocześnie zauważmy, że on pracuje z coraz młodszymi reżyserami. Młodzi twórcy odnajdują w nim nie tylko mistrza, lecz kogoś, kto ich inspiruje – waśnie umiłowaniem teatru w ruchu. Ta pewna ‚formalność’, czy właśnie sposób poszukiwania formy, to jest w nim element zaskakujący, a nie spodziewany. Wynika to z wiary w teatr; w to, że teatr jest miejscem wentylującym i przewietrzającym, choć dalece umownym. Peszkowi bliskie jest rozumienie teatru jako przestrzeni odreagowania społecznego gniewu i buntu. Jednocześnie praca z Janem Peszkiem to komfort, bo on wciąż zachowuje etos pracy, który jest wyznacznikiem poważnego podejścia do zawodu. Punktualność, znajomość tekstu, przygotowanie do każdej próby i do każdego spektaklu – to są jego standardy, które od razu ustawiają poziom pracy dla całego zespołu.
W procesie tworzenia spektaklu „Klub miłośników filmu Misja” czymś fantastycznym była otwartość Jana Peszka na amatorów. Wchodziło tu w grę wiele aspektów, wobec których on mógłby stać z boku i czekać co się wydarzy. To były, można powiedzieć, meandry psychologiczno-relacyjne, specyficzna atmosfera pracy wypełniona momentami bezczynu, gdy pozornie nic się nie dzieje; wiele elementów integracyjnych wpływających na atmosferę, a nie na bezpośrednie efekty. Był to proces pełen zdarzeń, które nie są standardowo stawianymi aktorowi zadaniami. Peszek jest artystą, który mógłby wchodzić na próbę, robić swoje, i wychodzić, a on w całym tym procesie był, uczestniczył i go napędzał, brał też udział w otwartych warsztatach przed próbami. Dzięki temu udało się stworzyć w zespole status bliski „misyjnej komunie” Indian Guarani i Jezuitów, co było bardzo potrzebne w pracy nad „Misją” i zostało dostrzeżone w odbiorze przedstawienia. Peszek od razu wyczuł, że przestrzeń sceny i przestrzeń poza sceną to są dwie nierozdzielne rzeczywistości w przypadku tego projektu. Czasem nawet to, co poza sceną jest ważniejsze, bo potem to pracuje na siłę aktora amatora i na siłę całości przekazu. W wywiadach Peszek mówił o tym, jak fascynujące jest dla niego spotkanie z amatorem, jak odżywcza dla aktora może być wymiana doświadczeń, i jak ta sytuacja wpływała pobudzająco na kreatywność całego zespołu. Pamiętam takie zdarzenie, kiedy pani garderobiana w odruchowy tradycyjny sposób, przydzieliła garderoby: jedną dla aktorów i osobną dla amatorów. A tu przychodzi do mnie delegacja – Radek Krzyżowski, Krzysiek Zarzecki, z Janem Peszkiem na czele – z protestem, że tak nie może być, przecież my tyle mówimy tutaj o wspólnocie, o wymianie kompetencyjnej, no więc taki podział nie powinien zaistnieć. Zostało to od razu zmienione, i tak zostało po dziś dzień, kiedy jest grana „Misja”.
Od niezwykłej przygody w ogóle zaczęła się moja współpraca z Janem Peszkiem. Z różnych powodów opóźnił się termin rozpoczęcia prób do projektu „Wejście smoka. Trailer”. A ja wiedziałem, że muszę jakoś zagospodarować tę lukę w czasie, bo inaczej może „siąść” energia tego projektu. Wtedy wymyśliłem wspólny – Jana, Błażeja Peszka, i mój – wyjazd do Chin tropem Brusa Lee. Miałem też przeczucie, że przy tej okazji, uda mi się zaobserwować relację Jana i Błażeja, bo przecież to był spektakl o niełatwych, naznaczonych walką, relacjach ojcowsko-synowskich. Ilość przeżyć, które wszyscy trzej „przywieźliśmy” z Chin, jest ogromna. Profesjonalny researcher przygotował dla nas listę miejsc w Hongkongu, gdzie Brus Lee mieszkał i bywał, wiele z nich odwiedziliśmy. Okazało się, że w willi Brusa, pięknej, z basenem, jest teraz dom publiczny dla VIP-ów. Jan próbował wedrzeć się do apartamentowca, gdzie znaleziono ciało Brusa, ale nie udało się.
Mieliśmy treningi z mistrzami sztuk walki, między innymi z bratem mistrza, który trenował Brusa, Błażej przodował w tym temacie, ale Jan też dawał radę, i ja skorzystałem. Największym wyzwaniem i przeżyciem był pobyt w klasztorze Shaolin, gdzie przez dziesięć dni po dwa razy dziennie trenowaliśmy z mnichami. Nie zapomnę jak wbiegaliśmy tysiąc pięćset stopni pod górę do stóp świątyni, stawaliśmy w spalonej słońcem polanie, i ćwiczyliśmy. Oprócz Błażeja, musieliśmy wyglądać naprawdę komicznie. Jestem pewien, że ten mnich umierał skrycie ze śmiechu, widząc nas. Raz Jan wykonywał jakąś formę podczas takiego treningu kung-fu, a tu mucha mu usiadła na głowie, więc on bez cienia zastanowienia jednym błyskawicznym uderzeniem w swoją glacę zmiażdżył tę muchę.
To był bardzo intensywny czas.
Kręciliśmy tam dużo materiałów. Prowokowaliśmy też różne sytuacje. Na przykład Jan, przebrany za Brusa Lee wbiegał na ten główny bulwar w Hongkongu wypełniony turystami i Chińczykami. Wzbudzał różne reakcje, entuzjazm, ale nie tylko. Jan był gotowy na każde szaleństwo. To była jedna z przygód życia. Peszkowie też do dziś tak mówią.
Zapraszamy na Bulwar(t) na pokaz jednego z najsłynniejszych spektakli Jana Peszka – monodramu
Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego Bogusława Schaeffera
16 lipca, sobota, godzina 20.00 – SPEKTAKL PRZENIESIONY NA 7 SIERPNIA o 19.00